Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/57

Ta strona została skorygowana.

Miał się już cofnąć, gdy nagle dał się słyszeć głos jednej z posługaczek szpitalnych:
— Gdzie siostra Koralia?!... Szymon...
Stary Szymon ukazał się również na schodach. Koralia pospieszyła ku niemu. Sekretarz szepnął jej kilka słów, które zdawały się silne na niej czynić wrażenie. Nie dostrzegłszy stojącego na uboczni Patrycyusza, Koralia zbiegła po schodach. Za nią Szymon i posługaczka.
— Auto już czeka, siostro Koralio... spieszmy się... Komisarz policyi polecił mi...
Zasłyszane te słowa wystarczały Patrycyuszowi do powzięcia decyzyi.
W przejściu chwycił Ya-Bona pod ramię i obaj wskoczyli w automobil, kapitan dał szoferowi polecenie, ażeby jechał za autom Koralii. Oba pojazdy zatrzymały się prawie równocześnie przed domem Essaresa, gdzie stał już jakiś automobil. Koralia wyskoczyła i pobiegła w głąb domu. Szymon podążył jej śladem.
— Chodź — rzekł Patrycyusz do Senegalczyka.
Brama była otwarta i mogli wejść bez przeszkody. W westybulu ujrzeli dwóch agentów policyjnych. Patrycyusz oddał im ukłon wojskowy i szybko przeszedł dalej. Z salonu dochodził jakiś hałas zmieszanych głosów. Z pośród tego hałasu wybił się wreszcie głos Koralii, wołający z przerażeniem:
— O mój Boże, o mój Boże! Czy możliwe?...
Dwaj inni agenci zagrodzili Patrycyuszowi drogę. Postanowił tedy użyć podstępu i rzekł:
— Jestem krewnym pani Essares, blizkim krewnym.
— Mamy wyraźny rozkaz, panie kapitanie.
— Wiem o tem, do licha. Nie pozwalajcie wchodzić nikomu. Ya-Bon pozostań tutaj.
I wszedł.
W wielkim pokoju zobaczył grupę złożoną z kilku mężczyzn, według wszelkiego prawdopodobieństwa urzędników policyi, pochylonych nad czemś, czego kształtów dokładnych nie mógł rozróżnić. Z tej grupy wyłoniła się nagle Koralia i postąpiła