sznie zmasakrowane oblicze trupa. Widok był okropny. Jedna część twarzy była kompletnie zwęglona, a druga tworzyła jedną krwawą ranę, gdzie odłamki kości mieszały się z kawałkami skóry, włosami pokrwawionemi i wysadzoną gałką oczną.
— Och — wyjąkał Patrycyusz. — Co za niegodziwość! Zamordowano go! A on wpadł głową w płomienie. W ten sposób go znaleziono? Nieprawdaż?
Urzędnik, który go interpelował poprzednio, zbliżył się znowu.
— Kto pan jesteś właściwie?
— Kapitan Belval, przyjaciel pani Essares. Jeden z wielu rannych, których uratowała swoją troskliwą opieką.
— To pięknie, proszę pana, ale pan nie może tutaj pozostać. Nikt obcy nie może tutaj pozostać. Panie komisarzu, proszę zarządzić, aby wszyscy oprócz doktora opuścili ten pokój i przy drzwiach postawić wartę. Pod żadnym pretekstem nikt tutaj nie śmie wejść! Pod żadnym pretekstem.
— Ależ ja mam dla pana ważne rewelacye — nalegał Patrycyusz.
— Posłucham chętnie, panie kapitanie, ale trochę później. Proszę mi wybaczyć i — wskazał bardzo wyraźnie ręką drzwi.