swego kresu... Proszę nie zapominać o dziwnych słowach Szymona...
Pan Desmalions zaczął się śmiać...
— Nie wpadajmy w przesadę, kapitanie. Na razie nasi nieznani wrogowie muszą zbierać siły, aby wystąpić z nami do walki. Mamy czas... Pogadamy o tem jutro...
Raz jeszcze uścisnął dłoń Patrycyusza, skłonił się z szacunkiem przed panią Essares i wyszedł.
Kapitan Belval w pierwszej chwili prowadzony delikatnością chciał wyjść z nim razem. Zatrzymał się wszakże przy drzwiach.
Pani Essares trwała bez ruchu, głowa opadła jej na piersi...
Kapitan rzekł: — Koralio...
Nie odpowiedziała, jakby nie słysząc wcale... Patrycyusz powtórzył:
— Koralio...
Znowu milczenie.
— Nie chce pani odpowiadać, Koralio... nie szkodzi... lepiej nawet... To ja powinienem mówić... Mam pani dużo do powiedzenia...
Oparł rękę na poręczy fotela Koralii...
— Koralio!... fałszywy wstyd skłania panią do odrzucenia mojej przyjaźni i opieki... Rumieniec występuje na pani lica, iżeś była żoną tego człowieka i wmawiasz w siebie, że sama poniekąd jesteś współwinowajczynią... Niepotrzebnie się pani dręczy... Wszak łatwo się domyślić jakie było wasze pożycie... Z pewnością zmuszono panią do tego małżeństwa przy pomocy jakichś niegodnych machinacyi... Widzi pani, że mam jasny pogląd na tę sprawę... A teraz pomówmy o czem innem... o czemś ważniejszem...
Nadchylił się nad nią tak nisko, że włosy jego muskały bladą skroń młodej kobiety:
— Mam mówić, mateczko Koralio?...
Szkoda słów, nieprawdaż?... Ty mnie i tak rozumiesz... Czuję, że drżysz cała... Bo kochasz mnie... Kochasz twojego nieznośnego pacyenta, który w zamian za najczulszą opiekę — żąda jeszcze
Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/76
Ta strona została skorygowana.