Jednocześnie dokonywał pół obrotu przy jej fotelu, chcąc ją zasłonić...
W tejże chwili widocznie i jej oczy uderzył błysk lufy rewolwerowej... Całą postacią rzuciła się w tył, szepcząc: — Patrycyuszu... Patrycyuszu...
Dwa strzały dały się słyszeć, a potem jęk.
— Tyś raniona — krzyknął Patrycyusz, rzucając się ku Koralii.
— Nie, nie. Ale ten przestrach...
— Jeżeli on cię zranił, ten nędznik.
— Nie, nie.
— Czyś tego zupełnie pewna?
Stracił w ten sposób kilkadziesiąt sekund, w czasie których zapalił elektryczność i badał wzrokiem Koralię, czy nie ujrzy gdzie krwi z zadanej rany. I dopiero później rzucił się w kierunku okna, otwarł je i wyjrzał na dół. Potem jak kot zaczął się spuszczać po murze, czepiając się gzymsów i załomów. Nie przyszło mu to bez trudu, ze względu na drewniana nogę.
Na dole zaplątał się w stopnie przewróconej drabiny, następnie natknął się na dwóch agentów policyi, z których jeden wołał:
— Widziałem tego człowieka jak uciekał.
— Którędy? — zapytał Patrycyusz.
Człowiek z rewolwerem uciekał w kierunku małej bocznej uliczki. Patrycyusz popędził za nim. Ale w tej samej chwili odezwały się we wnętrzu domu krzyki.
— Na pomoc, na pomoc!...
Patrycyusz zawrócił. Jeden z policyantów, zaświeciwszy latarkę elektryczną, przeszukiwał ogród. Wkrótce obaj ujrzeli na ziemi jakiś kształt ludzki.
— Drzwi otwarte — krzyknął Patrycyusz. — Napastnik uciekł. Niech pan go ściga.
Agent zniknął w gardzieli ciemnej uliczki. W tej chwili ukazał się Ya-Bon, któremu Patrycyusz wydał rozkaz:
— Galop, Ya-Bon. Galop. Ją się zaopiekuję ofiarą.
Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/78
Ta strona została skorygowana.