za kark, a Ya-Bon zwykł wykonywać moje rozkazy...
Wszyscy zwrócili się w stronę westybulu. Senegalczyk szedł już po schodach w górę. Prawą swoją żylastą dłonią trzymał za kark jakiegoś mężczyznę, niosąc go tak, jakby to nie był żywy człowiek, ale pajac z drzewa lub gutaperki.
Kapitan rzekł krótko:
— Puść go...
Ya-Bon rozsunął palce. Jeniec upadł bezwładnie jak kloc na kamienną posadzkę westybulu.
— Oto czego się lękałem — mruknął kapitan Belval — Ya-Bon ma tylko jedną rękę, ale jeżeli tą swoją jedyną ręką — chwyci kogoś za gardło, to cudem chyba nie udusi... Niemcy mogliby coś o tem powiedzieć...
Oficer nachylił się nad zemdlonym, a potem zwracając się d opielęgniarki zapytał:
— Pani zna tego człowieka?
— Nie...
— Napewno? nie widziała pani nigdy tej twarzy.
Była to wielka tłusta twarz o nizkiem czole pod czarnemi, wypomadowanymi włosami... Nad grubemi zmysłowemi wargami — siwiejące wąsy. Granatowe ubranie było nowe, modne i dobrze skrojone.
— Nigdy... nigdy wżyciu...
Kapitan przetrząsnął kieszenie nieznajomego. Nie znalazł w nich najmniejszego nawet świstka papieru.
— No, to poczekamy, aż przyjdzie do siebie i wtedy zaczniemy indagacyę.
— Ya-Bon, zwiąż mu ręce i nogi i pozostań tutaj przy nim na straży... A wy chłopcy, możecie już odejść... Czas, byście powrócili już do Domu rekonwalescentów... Pożegnajcie mateczkę Koralię i zmykajcie.
— Dobranoc, mateczko!... — zawołali żołnierze chórem.
— Dowidzenia... Dziękuję wam... dziękuję serdecznie...
Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/8
Ta strona została skorygowana.