Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/86

Ta strona została skorygowana.

szych domowników — jedynie tylko Szymon bywał w szpitalu...
I kto wie czy to nie Szymon jest tym tajemniczym przyjacielem, który panu przysłał klucz od ogrodu...
— Szymon? Hypoteza nie do przyjęcia...
— Dlaczego?
— Ponieważ ten przyjaciel nie żyje już... On to telefonował, a potem słyszałem krzyk jego śmiertelny... On nie żyje...
— Czy można w takim wypadku mieć pewność?
— Mam ją... Nie ulega żadnej wątpliwości, że ten nieznany przyjaciel został zamordowany... A Szymon żyje...
I Patrycyusz dorzucił:
— Tamten miał zresztą inny głos, aniżeli Szymon, głos, którego nigdy nie słyszałem i którego już nigdy więcej nie usłyszę.
Koralia nie nalegała, przekonana.
Siedzieli na jednej z ławek ogrodowych, korzystając z pięknego dnia słonecznego. Ciężki zapach gwoździków unosił się z klombów.
Nagle Patrycyusz zadrżał. Koralia położyła swoją dłoń na jego ręce. W oczach jej błyszczały łzy...
— Co się stało, mateczko Koralio?
Och ,— szepnęła — coś tak dziwnego. Niech pan spojrzy, Patrycyuszu, niech pan spojrzy na te kwiaty.
I wskazała ręką wielki, okrągły klomb niezapominajek.
— Tam, tam — mówiła — proszę popatrzeć. Czy pan widzi te litery?
Patrycyusz idąc za jej wzrokiem przekonał się, że pęki niezapominajek były tak misternie ułożone, że tworzyły litery składające słowa: „Patrycyusz i Koralia”.
— Ach — szepnął — to rzeczywiście nadzwyczajne.
Koralia rzekła:
— To stary Szymon zajmuje się ogrodem.