mon potrząsał głową i nie odpowiadał, albo też śmiał się bezmyślnie.
W ten sposób problem się komplikował, a nic nie wskazywało na to, aby się szybko znaleźć mogło jakiekolwiek rozwiązanie. Kto był tym nieznajomym, który od najwcześniejszych lat ich dzieciństwa łączył ich imiona i fotografię. Kto zasiał ten klomb niezapominajek, a przedewszystkiem kto to dziesięć lat temu wypisał ich imiona białymi i czarnymi kamykami, pod osłoną zielonego bluszczu.
Były t owszystko pytania niepokojące dla dwóch istot, w których sercach żywiołowo zbudziła się miłość. Za każdym krokiem, jaki czynili w ogrodzie, oczekiwali ujawnienia jakiegoś nowego dowodu na to, że od wielu lat łączą ich tajemne, a nierozerwalne więzy.
I rzeczywiście w ciągu tych kilku dni jeszcze dwukrotnie raz na korze drzewa, drugi raz na poręczy ławki zobaczyli swoje ninicyały: „Patrycyusz i Koralia 1904”. „Patrycyusz i Koralia 1907”. Zawsze te dwa imiona: „Patrycyusz i Koralia”.
Dłonie ich łączyły się gorącym uściskiem. Jednoczyła ich coraz bardziej zarówno ta dziwna tajemnica przeszłości, jak i gorąca miłość przepełniająca serca.
W dwa tygodnie po zamordowaniu Essaresa-beya zdecydowali się na dalszy spacer aż ku wybrzeży Sekwanny. Wyszli przez małą furtkę i wydostali się na drogę, wysadzaną staremi drzewami.
Zaledwie uszli kilkadziesiąt kroków, Patrycyusz zatrzymał się zdziwiony. Zobaczył przed sobą mur z identycznie taką samą furtką. Wskazał ją Koralii, która rzekła:
— Nic w tem dziwnego. Ten mur okala ogród, który niegdyś tworzył jedną całość z naszym.
— Kto tam mieszka?
— Nikt. Mały domek, do którego ten ogród należy jest zawsze zamknięty...
Patrycyusz szepnął:
Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/88
Ta strona została skorygowana.