— Te same drzwi... może i ten sam klucz?...
I wyjął z kieszeni zardzewiały klucz, przysłany przez nieznanego przyjaciela.
Klucz obrócił się w zamku.
— Wejdźmy — rzekł Patrycyusz — dalszy ciąg cudów... Może tym razem los okaże się dla nas przychylny...
Ogród był niewielki i niepielęgnowany. Snąć od lat wielu zarastał bujną, wysoką trawą i dzikiem kwieciem. Zachwaszczona ścieżka prowadziła do pawilonu o zamkniętych szczelnie okiennicach.
Pawilon ten miał osobne wejście od strony ulicy Raynouarda, od której oddzielały go podwórze i zamykający je mur.
Wejście to wszakże było zabite deskami...
Patrycyusz i Koralia obeszli dom wokoło. Gdy się znaleźli po prawej stronie, oczy ich uderzył niespodziewany widok.
Zobaczyli rodzaj małej świątyńki z czarnego marmuru, wznoszącej się ponad płytę grobowca... Obok tej mogiły widniał wielki drewniany krzyż, na którym Chrystus rozpinał Swe ramiona... A na tym krzyżu zawieszono różaniec z ziarnek ametystu w złotej filigranowej oprawie.
— Koralio... Koralio... — szepnął Patrycyusz silnie wzruszony — kto tam leży w tej mogile...
Zbliżyli się. Na kamieniu grobowym widniał napis:
„Tutaj spoczywają Patrycyusz i Koralia.
Zamordowani
14-go kwietnia 1895 roku.
Będą pomszczeni.