Strona:Leo Belmont - Fabrykant, który nigdy nie wyzyskiwał robotników.djvu/3

Ta strona została uwierzytelniona.
—   3   —

w Łodzi, zanim mogłem założyć fabrykę w Warszawie... Wspomniałeś, że zapewne kapitał odziedziczyłem po rodzicach.. Kłamstwo!.. Mój ojciec prawie wszystwo przegrał na giełdzie... Ja musiałem się dorabiać prawie wszystkiego temi dziesięcioma palcami... Trzy razy groził mi kryminał... Książki — nie były w porządku... Czy ty wiesz, Kowalczuku, jaka to robota napisać nowe książki... parafowane... za cały rok w ciągu kilku dni i nocy?... Dość powiedzieć, że moi adwokaci za dowiedzenie, że trzy razy bankrutowałem nieszczęśliwie, wzięli odemnie 40 tysięcy rubli. Jednemu musiałem dać 20 tysięcy, t. j. o 10 więcej nad umowę, bo w samym środku sprawy cofał się i obiecywał, że dowiedzie inną drogą (nie jako mój obrońca), iż jestem więcej złośliwy niż nieszczęśliwy bankrut... Mój kapitał zdobyłem w krwawym pocie czoła...
Kowalczuk głowę pochylił i mruknął coś niezrozumiałego. Fabrykant ciągnął:
— Dalej, powoływałeś się na to, że moje maszyny posiadam dzięki waszej pracy... Znowu skłamałeś!... Moje maszyny są wszystkie z zagranicy... i zawdzięczają swoją taniość, która pozwala mi zarabiać na produkcyi, mojej pomysłowości... Przychodziły przez dwie komory, jako części... cło jest wówczas tańsze... A tu, czy widzisz to? — Wyjął z szuflady fotografję młodego, przystojnego mężczyzny, i pokazał Kowalczukowi.
— To jest fotografia mojego najlepszego przyjaciela!... Tak jest!... Służy na komorze... Czy wy wiecie, mój Kowalczuku, ile nocy nie dosypia ten człowiek, aby wymagania Ustawy celnej pogodzić z przyjaźnią dla mnie?... i nie złapać się!... Pod jaką grozą żyje długi rok?... A tu — (w tem miejscu uderzył po Hauptbuchu) — obaczysz, co mnie ta przyjaźń kosztuje...