czy — słowem to, co niektórzy krytycy nazywają „nastrojem“. Rozpoczynaliśmy jubileuszowe posiedzenie pod znakiem ogromnej energji, prędko załatwiliśmy „kwestje dnia“, wyjątkowo nie podpisaliśmy protokułu, zamierzając dopełnić go przy uczcie — w naszym gabinecie.
Po czwartym kieliszku wstąpiliśmy w znak entuzjazmu. Józio, który był najprędszy z nas, był przekonany, że już istnieją dwa kluby, albo że przynajmniej ilość jego esperanckich towarzyszy wzrosła do dziesięciu. Olek po trzeciej butelce czerwonego przysięgał, że cały świat najdalej za lat siedem (święta cyfra egipska!) — zesperantyzuje się. Janek, leżąc na kanapie, miał wizję ludzkości pobratanej, poplątanej miłośnie rękami i nogami. Wacio z Antkiem tańczył nowego esperanckiego kadryla, który obaj na poczekaniu wymyślili; wyborny taniec mający tylko tę wadę, że tancerze, idąc ku sobie po liniach spiralnych, nie mogli się spotkać. Ja zaś, chociaż piłem mniej od innych, że to mam głowę słabą i dość mi dwóch kieliszków, stałem przez godzinę i miałem „nieprzerwaną“ mowę o zbrataniu wszystkich ludów, której nikt nie słuchał, jakkolwiek po każdym okresie dzwoniłem widelcem w talerz i prosiłem o głos. Było nam wszystkim wesoło, było raźnie na duszy…
Ale musiało przyjść otrzeźwienie. To jest właściwie nie wiem, czy się dobrze wyrażam. Bo piliśmy jeszcze i piliśmy ciągle (ja z moją słabą głową mniej, niż inni — wystarcza mi sześć kieliszków), a po ósmej butelce nastąpiło owo straszne otrzeźwienie. Może to dlatego, że za złośliwą poradą kelnera zaczęliśmy pić tę obrzydliwą wodę sodową i łykać cytrynę z czarną kawą.
Dość, że nasz entuzjazm ulotnił się. Wstępowaliśmy pod natchnieniem jakiejś złej mocy w nastrój przeciwny. Moja nieprzerwana mowa (ciągle przerywana zresztą) zakończyła się wbrew mojej woli tonami karawaniarskiemi.
Strona:Leo Belmont - Jak zabijaliśmy doktora Esperanto.pdf/10
Ta strona została uwierzytelniona.