Strona:Leo Belmont - Jak zabijaliśmy doktora Esperanto.pdf/7

Ta strona została uwierzytelniona.
I.

Założę się, że czytelnik jest pewny, iż w tytule niniejszej opowieści tkwi metafora. Już z góry domyśla się, że „my“ — to ja, on, oni, słowem my, warszawiacy, albo szerzej — dzieci Sarmacji, że z owego „my“ osobiste „ja“ autora jest wykluczone, że poniżej będzie wielkie kiwanie palcem pod adresem nas wszystkich, co milczeniem głuchem, albo drwinką błazeńską, albo niekrytycznym napadem nieuctwa, albo lenistwem myśli, albo obojętnością „zabijaliśmy“ pożyteczną dla ludzkości ideę, „zabijaliśmy“ twór wielkiego marzyciela…
Jeżeli czytelnik domyśla się tego, to źle się domyśla. W moim tytule niema ani źdźbła metafory. Chodzi tu wcale nie o zabijanie metaforyczne, ale zupełnie prawdziwe, dosłowne, no… takie, które zabronione jest jeszcze na górze Synai i niedopuszczalne przez policję, słowem, o takie, że… niniejszy artykuł należy koniecznie z zaciekawieniem przeczytać.
Bo rzecz jest ogromnie sensacyjna i bajecznie prawdziwa (teraz „bajecznie“ Warszawiacy mówią co 5-e słowo) i owo „my“ to wcale nie wy i oni, ale poprostu ja i moich pięciu znajomych, esperantystów, i chodzi tu …no, co tu obwijać w bawełnę? — o nasze kry-mi-nal-ne przestępstwo!
Bardzo więc proszę posłuchać, bo dwa razy ludzie do takich rzeczy się nie przyznają!…

Działo się to lat dwanaście temu… poczekajcie, trzynaście… nie! będzie bodaj piętnaście[1]. W datach naogół

  1. Pisałem w r. 1905, w którym też nowela niniejsza ukazała się w „Kurjerze Codziennym“. Dziś uważam za stosowne przypomnieć ją z powodu zbliżającego się kongresu międzynarodowego esperantystów w Krakowie.