zgromadzą się u mnie o godzinie umówionej. I cztery razy zgromadzałem się — sam jeden!
Oblewałem łzami przygotowane na uroczystość inauguracyjną, w charakterze niespodzianki dla członków przyszłego klubu — serdelki, ledwie mogąc nadążyć sam jeden w spożyciu tego, co było przygotowane najmniej dla dziesięciu osób. Czułem dotkliwie wyrządzoną mi krzywdę. Ale kiedy się jest młodym, to się połyka wszystko! Połknąłem i łzy i krzywdę i serdelki — i znowu chodziłem do znajomych, chwytałem ich za rękaw w Alei owocowej i literackiej i na Marszałkowskiej i na Nowym Świecie i deklamowałem im „Mia penso“, zaklinając, aby się gromadzili!
I wreszcie klub począł istnieć! Zebrało się nas sześciu. Dobraliśmy się cudownie. Wszyscy sześciu byliśmy zagorzali esperantyści. Za ideę jednego języka dla stosunków międzynarodowych, mającego pobratać ludzkość, gotowiśmy byli iść w ogień! Chodziliśmy przeto razem do knajpki po każdem posiedzeniu i w osobnym gabinecie piliśmy „za zdrowie d-ra Esperanto i jego języka i na pohybel Volapükowi!“ Toasty mówiły się po esperancku. Po dwudziestu czterech posiedzeniach w „lokalu towarzystwa“, t. j. u mnie, połączonych z posiedzeniami, a nieraz poleżeniami w knajpce, wszyscy sześciu mówiliśmy „tute flue“ (zupełnie płynnie) po esperancku, nie wyłączając niemal kolegi Janka, który był jąkałą i wymawiał: „Es-pe-pe-pe-ranto“.
Nastąpiło dwudzieste piąte posiedzenie. Coś w rodzaju jubileuszu. Kiedy dziś oglądam zachowane skrzętnie, tylko nieco przygryzione przez myszy, wielkie arkusze naszych protokułów (możnaby z tego spory tom ułożyć), chwyta mnie za serce wielki żal i mocne rozrzewnienie i ogromna boleść i miłość wspomnień i trochę dumy i cokolwiek rozkoszy i sporo gniewu i wiele rozpa-
Strona:Leo Belmont - Jak zabijaliśmy doktora Esperanto.pdf/9
Ta strona została uwierzytelniona.