Szczęśliwa! — westchnął.
Przypomniał... Miał iść przecie do t mtego pokoju. Wziął lampę i nacisnął klamkę z lękiem.
Martwe światło pobiegło po martwych sprzętach... wszystko było tak ustawione, jak za jej życia... tak jak ona lubiła... tylko zdawało się nie mieć teraz żadnego sensu... Jakgdyby meble porozumiały się pomiędzy sobą — rzekły do siebie: po co? — i odepchnęły się wzajem.
A tam, w tym strasznym kącie — gdzie była trumna — stłoczyły się jej żardynierki, jej ulubione kwiaty i posłały mu teraz woń zatrutą...
Kwiaty mówiły:
Po coś tu przyszedł?... Jej niema... I nic tu niema... Idź spać... idź spać...
Przypomniały mu się słowa Zuzi:
— Pan potrzebuje dużo snu...
„Tak... ja powinienem zasnąć...“ — mówił do siebie.
I jego oczy, utkwione w kąt salonu, zdawały się wypatrywać coś.. One były gdzieindziej — te oczy... One cofały się do gabinetu... patrzyły na dno dolnej szuflady w lewej części biurka... ślizgały się uporczywie po pewnym przedmiocie, który leżał tam dawno...
W dni zamieszek powierzył mu go przyjaciel, mający powody obawiać się rewizyi i nie odebrał, wysłany na wschód.
Mara, odegnana przez siostry, wracała...
Wrócił do gabinetu i zasiadł przy biurku. Pisał list do siostry.
Były to zdania urwane, niedokończone... odpryski myśli... krzyki rozpaczy... prośby o przebaczenie:
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
„Nie mogę żyć — nie mogę żyć — wierzajcie mi. Skończyło się dla mnie wszystko — to nie ja wydzieram się ze świata — to świat wydarł się ze mnie.
„Jesteście tak dobre, że potraficie mi wybaczyć. Ale gdybyście nawet miały rzucić klątwę na moją mogiłę, nie powstrzy-