jego śmiały się — i zarażały tamte drugie oczy weselem.
Czuł ohydę zestawień, które mimowoli czynił w wyobraźni. I oburzał się na siebie, że wypadają one na korzyść tej pełni kobiecej krasy, którą trzymał w objęciu. Ale oburzenie nie przemagało radosnego zachwytu.
Potężny instynkt spragnionego ciała — stęsknionego za rozkoszami miłości — męzkość lat trzydziestu — cała siła zaoszczędzonej w życiu porządnem namiętności — zresztą zwierzę, zawsze czyhające w człowieku — wszystko to przemówiło teraz... opanowało nerwy zmęczone cierpieniem, nie mogące się sprzeciwiać...
— Zuziu! ocaliłaś mi życie..
I przechylił się ku niej — ucałował jej włosy...
Wstrząsnęła się pod tym pocałunkiem. Próbowała się wyrwać...
— Panie! Nie można!... nie można!...
Podniecał go opór... Jego usta zsuwały się po jej włosach... zbiegły na twarz... na jej oczy, na usta; gorącemi pocałunkami... ześliznęły się na plecy, ramiona, piersi...
Ona broniła się słabo... coraz słabiej... Potok nieznanych upojeń spływał na jej nierozpowitą duszę... Była jak pączek kwiatu, którego płatki rozwinęły się nagle w żarnym podmuchu dnia majowego. Rozkwitała w jego płomiennym uścisku.
— Zuziu, zbawczyni moja, czy ty... lubisz mnie?
Jej ramię podniosło się i owinęło namiętnie jego szyję. Oczy zamknęły się wstydliwie. Nie mogła mówić. Oddychała ciężkim tchem rozkoszy.
Zwieszała mu się bezładnie przez ręce...
Uniósł ją mocno...
Nie opierała się wcale. Jeszcze krzepciej owinęła jego szyję...
Dwa zapomnienia zlały się w jedno...
Strona:Leo Belmont - Jej pierwsza noc miłości.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.
— 15 —