Strona:Leo Belmont - Jej pierwsza noc miłości.djvu/2

Ta strona została uwierzytelniona.
—   2   —

trzy na ciebie, z pewnością patrzy... Przecie ona tak ciebie kochała...
Z pod jego przymkniętych powiek wysączyły się gorące cierpkie łzy. Jakby ostatnie krople już zakamieniałej rozpaczy.
— Przestań, Zosiu, przestań — przerwała najstarsza siostra... Męczysz go niepotrzebnie... Obiecał być rozsądnym i będzie... Przecie on potrzebny społeczeństwu... On sam wie o tem dobrze... Prawda, Jerzy? W pracy znajdziesz ukojenie... Tylko w pracy!.. W twórczości!.. W sławie!..
Kiwał głową na potwierdzenie i całował spracowane, pokłute igłami ręce siostry, chyląc głowę ku nim ufnie. Ale plecy jego wstrząsały się łkaniem bezłzawem, bezgłośnem, powstrzymywanem.
Smukła, jak lilia, o delikatnej cerze i wypiekach suchotnicy, średnia siostra, wtrąciła cicho, głosem podobnym do śpiewu:
— A gdybyś ty, Jerzy, przestał myśleć o świecie, o ludziach, co wielbią twoje imię, o tych wszystkich obcych, którym praca twoja przydać się może... gdybyś zwątpił, żeś potrzebny jeszcze na ziemi, że masz coś uczynić dla swego kraju... to... żyj dla nas... dla nas... Nie złam serc naszych... Na jesieni przyjadę do ciebie... Będę zdrowsza... A Zosia...
— Ja będę tu za miesiąc, Jerzyku. A Irena pewnie zabierze się ze mną...
— Postaram się — podchwyciła najstarsza z sióstr — Niedługo będziesz sam jeden... Cierpliwości, bracie... Obiecałeś... Pamiętasz?
— Bądźcie spokojne, bądźcie spokojne! Pamiętam...
Tak błagały go wszystkie trzy, a on całował je po rękach, po czołach, w usta, w oczy... I łzy ich mieszały się razem pod osłoną żałobnych welonów ich kapeluszy.