Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

bicia, jakoby oburzyło się — rozdęło chrapy, parsknęło, wspięło się na powietrzu. Koń poniósł...
Czuła, że się chwieje w siodle. Jedna noga wypadła ze strzemienia. Zakołysała się... objęło ją przerażenie... Zsuwa się... Spadnie...
— O, Boże! — wydarł się jej okrzyk...
Cugle umknęły jej z rąk... Uczuła ból w głowie... Koń wlókł ją po ziemi. Jedna noga została w strzemieniu...
Straciła przytomność.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy obudziła się, ze zdumieniem ujrzała nad sobą wielkie belki pochyłej powały i gdzieś w kącie duży piec z zielonych kafli, jakie widywała w izbach włościańskich. Zmrużyła oczy, sądząc, że śpi i namacała rękoma sierć baraniej skóry. Zdziwiona, ponownie otworzyła oczy i skierowawszy je w bok, dopiero teraz spostrzegła, że na niskim drewnianym stołku siedzi ktoś — mężczyzna w sile wieku — w bluzie robotniczej i obserwuje ją bystremi szaremi oczyma. Miał czoło wysokie, inteligentne, twarz otwartą, prostacką, poczciwy uśmiech na ustach, bujną junacką czuprynę, która czyniła go młodszym, barczyste ramiona i ręce w tej chwili splecione modlitewnie.
— Niech pani nie lęka się... Wszystko dobrze, choć mogło być źle. Zatrzymałem konia w czas, nim zawlókł panienkę na kamienie gościńca. Uwolniłem nogę pani jedną ręką ze strze-