Pewnego dnia w willi pani Dubarry zameldował się kawaler de Morande. Zniewolona była go przyjąć, gdyż uprzedził ją listem, że przybywa „w interesie pełnym wagi dla jej przyszłości“.
Przed kilku dniami, zgrawszy się w ruletkę w kasynie do ostatniej nitki, powziął był ważną decyzję.
— Mam zaszczyt być nieco znanym pani hrabinie — rozpoczął.
— Nie przypominam. Zdaje mi się, że pan się myli.
— Kawaler de Morande, przyjaciel matki pani. Jakkolwiek widziała mnie pani przelotnie, ale napewno pani mnie zna.
— Niestety! — zachmurzyła się złem przeczuciem. Sprowadza pana z pewnością jakiś brzydki interes. Proszę mówić krótko. Słucham.
— Krótko. Przegrałem ostatniego luidora. Pojmuje pani?
— Pojmuję. Ale to mnie wcale nie obchodzi.
— A jednak powinno panią obejść. W mojem położeniu człowiek uczciwy zdolny jest do popełnienia wszelakich czynów.
— Pan... uczciwy?
— Względnie. W każdym razie natyle uczciwy, że po przegranej zakupiłem w sąsiedniem miasteczku prasę drukarską na kredyt, nająłem zecera na kredyt... i pragnę długi zapłacić, a i dla siebie zyskać skromny dodatek.
— Zechciej pan prędzej wyjaśnić zagadkę.
— Chętnie!... Oto korekta znajdującej się
Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.