pod prasą broszury, która może rozejść się w kilku tysiącach egzemplarzy i... trafić do rąk przyjaciela pani, lorda Seymour. Przypuszczam, że pani nie będzie sobie tego życzyła. Od pani zależy, aby złożona robota drukarska została na maszynie rozrzucona i oryginalny rękopis znalazł się w jej ręku.
Wyciągał z kieszeni, jakby znęcając się nad nią, jeszcze mokre arkusze. Ręce jej drżały nerwowo, gdy je brała. Starczyło rzucić okiem, aby rozpoznać treść.
— Skąd pan ma moje listy? — krzyknęła.
— Nieboszczka matka pani ofiarowała mi je na pamiątkę w chwilach naszego upojenia szczęściem.
— Pan kłamie! Wykradłeś je mojej matce. Przyznaj się!
— Przypuśćmy — odparł cynicznie. Ale to nie zmienia stanu rzeczy. Zresztą są tu też listy późniejsze, których mama pani nie posiadała. Nabyłem je uczciwie od lokaja hrabiego Dubarry — i naówczas bezinteresownie — tylko dla kompletu i estetycznych zamiłowań. Przyzna pani, żem winien odzyskać z procentem znaczny, wyłożony przezemnie, kapitał. Na moją korzyść mówi fakt, że czekałem tak długo z ogłoszeniem tych listów... Dopóki nie zgrałem się do ostatniego centyma. Ale teraz...
— Chce pan szantażować.
— Terminologia pani trafia w sedno. Pani zechce wykupić mój skarb.
Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.