mienia. Ale koń mi się wyrwał. Przeniosłem panienkę tu... Czy głowa nie boli?
— Trochę... lekko... nic prawie! — uśmiechnęła się na jego określenie „panienka“. Kto jesteście, poczciwy człowieku?
— Węglarz... Ot, mieszkam sam w tej chatce. Dozoruję składu węgli. Tu blisko.
— Czysto tu u was — rzekła.
— A, tak! lubię schludność.
— Łóżko trochę twarde...
— Podłożyłem pani skórę baranią.
— A, tak, dziękuję... Słuchajcie człowieku, ja was skądciś znam...
— Nie może być. Skąd-że?
— Byliście w Paryżu?
— Dawno... Będzie z lat dwadzieścia temu, służyłem w składzie węgli wprost pałacu Dumonceau.
Zerwała się z tapczanu. Klasnęła w ręce.
— Słuchajcie! pamiętacie dziewczynkę, której lokaj nie chciał wpuścić do mieszkania pana Dumonceau?
Skrobał się w głowę. Nagle twarz mu rozjaśniła się. Z kolei on klasnął w dłonie:
— Ta dziewczynka... i panienka — to samo?
— To samo!
Kręcił ze zdziwienia głową.
— Są dziwy na świecie!... Nie myślałem, podnosząc... panicza...
— Jakto panicza?
Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.