— A bo ten ubiór. Myślałem, że panicz. Potem, kiedym próbował uchem, czy serce bije — bo byłaś panna bez tchu — to... okrągłe...
Zarumienił się. Był piękny z tym rumieńcem na twarzy. Z kolei i ona zarumieniła się. Spojrzała po sobie:
— Oj! jakże zabłociłam się.
— Bo koń niósł w bagno... A panna niezwyczajna tego... przynajmniej tera...
Uśmiechnęła się gorzko:
— Mylicie się, przyjacielu. Błoto jest na górze!
— A jest!... — odpowiedział. I dodał chmurnie: Nie brak i na dole... Jeżeli kiedy błoto z dołu tryśnie i zaleje błoto w górze, to z tego może być... krew...
Uderzyła ją ta myśl, w oryginalną ujęta formę.
— Jesteście filozofem.
— Nie wiem, co to znaczy.
— Myślicie!
— A tak, myślę... Choć jestem człowiek prosty i... spokojny. Ale jest dużo krzywd... Widzę. Lud zły a ma czego być zły. Drą ci z góry. Ja znoszę wszystko. Nie wiele mi trza... Ale inni... Coś gotuje się we Francji, panienko.
— Co?
— Sam nie wiem... Coś złego!
Z każdą chwilą podobał się jej bardziej. W prostocie jego słów odczuwała myśl głęboką. W szarych oczach widziała duszę poczciwą.
Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.