Pani Dubarry pozowała malarce, która przybyła rankiem do Luciennes i nie godziła się na to, aby odłożyć malowanie portretu. Nie był to kaprys wielkiej artystki, lecz zimna krew mądrej kobiety, pragnącej uspokoić nerwową przyjaciółkę własnym spokojem.
— Nie pojmuję, jak możesz w tej chwili tak pewnie wodzić pędzlem, kiedy tam w Paryżu zachodzi bunt — rzekła pani Dubarry.
Mimowoli trafiła na to samo określenie, które wydarło się współcześnie z ust zdumionego wypadkami tego dnia Ludwika XVI. Tak samo zresztą sądzili wszyscy krótkowidze na szczytach władzy i w otoczeniu dworskiem monarchy.
Znowu odgłos wystrzałów dobiegł w dłużących się i wielokrotnie powtórzonych hukach, niby warczenie gromów zbliżającej się zdaleka burzy i wstrząsnął szybami.
A pani Lebrun — tak przewidująca, jak wyjątkowo przenikliwy mistrz ceremonji u dworu, książę de Liancourt — odparła pani Dubarry podobnie, jak ów zaślepionemu monarsze:
— Nie! to nie bunt... to rewolucja!
— Tembardziej! — zauważyła pani Dubarry. I w takiej chwili każesz mi pozować!
— Ach! moja droga — nie każę ci, ale proszę — a to z wielu przyczyn. Czy sądzisz, że cały nasz wiek nie przyjmuje pozy „oswobodziciela ludzkości?“ Mirabeau — margrabia i Sieyès — biskup, pozują na ludzi trzeciego stanu, którzy bez pomocy arystokraty i księdza
Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.