Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

Przyzwyczaiwszy się do swego wygnania, a raczej wierna słowu, że nie zbliży się do Paryża i Wersalu ponad określoną odległość, zasiedziała się w Luciennes. Kochała zaciszne aleje topolowe swego parku, spokój zbytkownych komnat, owiewający ją mnóstwem drogich pamiątek, regularne i ciche stąpanie swojej wymusztrowanej przez długoletnie doświadczenie służby; żyła raczej wspomnieniami bogatej przeszłości, niźli życiem współczesnem. Niejako marzyła na jawie z rozwartemi oczyma. Wiek i osłabienie sił zrobiły swoje. Nie była chorą, ale delikatny z natury organizm, jakoby wyczerpany bujnością ruchu za lat młodych, domagał się spoczynku.
Nad Francją zbierały się groźne chmury. Włościaństwo tu i owdzie, pchnięte impulsem ruchu stołecznego, poruszone wypadkiem, który zaszedł w dobrach kawalera Mesne w Quensais, wytłomaczonym przez ciemnotę, jako złośliwa zasadzka — burzyło się okrutnie. Chodziło o to, że na uroczystości, urządzonej przez pana dla chłopstwa, nastąpił wybuch beczki prochu podczas zabawy — strzelania do celu i zabił kilku włościan. Spalono przez zemstę dwór. Ruch ludzi, zdziczałych w nędzy i ciemnocie, szerzył się zaraźliwie po kraju.
Gorzały wzięte szturmem przez zbrojne bandy zaniki magnatów, klasztory, siedziby zamożnego nad miarę duchowieństwa. W jednym tylko Dauphiné w ciągu tygodnia padło ofiarą 270 zamków. Ginęli z mściwych rąk najniena-