— Żal mi, żem odeszła od was — rzekła z westchnieniem.
— Ej-że?! — roześmiał się.
— Pomóż mi zdjąć ten ubiór. Nie znoszę błota. Trzeba, żeby to wyschło.
Nie żenowała się jego pomocy. Wielkie damy rozbierały się często wobec lokajów. Nie uważały ich za mężczyzn. I dla tamtych były czemś po za płcią — niedosiężnem. Przynajmniej nie zauważały, aby budziły żądzę w tak niskich istotach.
Nie ruszał się. Skrzyżował ręce na piersiach.
— No! nie chcesz mi pomódz?... Proszę! — rzekła.
Zdecydował się. Znalazła się wkrótce w bieliźnie. Widziała, jak mu ręce drżały, kiedy zdejmował z niej cząstki kostjumu i rozwieszał je w środku izby na skórze. Oczy paliły mu się, jak u żbika. Odwrócił się od niej i zaklął: „sacrement!“
— Czemu klniesz?
Nie odpowiedział. Powtórzyła pytanie. Odparł zmienionym głosem poetycką metaforą:
— Klnę, że gwiazdy są daleko. Nie można wziąć.
— Gdzie jest gwiazda?
— Pani!
Trwało długie milczenie. Nagle Joanna rzekła:
— Jak się nazywacie?
— Jan!
Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.