— Tak nie można... Będziemy znowu nierówni...
— Powiadasz, że jest wolność, a nie pozwalasz mi umieścić ciebie na szczycie... To gwałt!
Salenave był nieco zakłopotany.
— Ale dlaczego to ma być ruch arystokratyczny?
— Oczywiście... gdyby Wolter, recte pan d‘Arouet nie wyszydził był nas dla nas samych, gdyby hrabia Mirabeau nie udał fabrykanta sukna, aby swoim głosem przewodzić „ludowi“ w Zgromadzeniu Narodowem i kornych nauczyć braku szacunku wobec dekretu króla; gdyby opat Sieyès nie wzgardził interesem biskupim — gdyby uprzywilejowani nie rąbali gałęzi, na na życzenie arystokracji i duchowieństwa — gdyby król nie był zwołał Stanów Generalnych której siedzą od wieków, — gdyby nocy wczorajszej nie przemówiła fantazja uprzywilejowanych, miast grubych dział, przed któremi czmychnęłoby mieszczaństwo, zakasawszy poły, a motłoch położyłby się w dygotaniu strachu, — to nie klepałbyś mnie teraz po kolanach, obywatelu bez de, skoro się żachasz na nie! Dixi!
Salenave coś bełkotał po pijanemu, nie znajdując artykułowanej odpowiedzi. Ale w kącie siedział jeszcze ktoś trzeci. Jakiś pasażer, który, wsiadłszy przed nimi, otulił twarz płaszczem i zdawał się drzemać.
Po filipice księcia d‘Angremont odsłonił nagle płaszcz — ukazała się twarz posępna i głos chrypliwy rzucił:
Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.