Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

— Obywatel d‘Angremont zapomniał o jednem: o strachu feodalnych panów, których lud wyrznąłby, zanim wojska — zresztą nie dość pewne, jak wskazał przykład Paryża — zdążyłyby z pomocą!
— A! jeżeli się nie mylę... doktór Guillotin?
— Do usług ex-księcia.
— Pokazywano mi pana... Winszuję!.. zdobyłeś pan bodaj sławę historyczną, bo to przecie pan przedłożyłeś „Zgromadzeniu Narodowemu“, gotowemu już rozejść się, wobec zamkniętych przez straże drzwi parlamentu, aby udało się do sali Gry w piłkę, gdzie złożyliście przysięgę na walkę do zwycięstwa.
— Dziękuję za powinszowanie. Może jeszcze zdobędę sobie sławę czemś historyczniejszem.
— To już zbędne!... Braciszek królewski, sam książę Orleański wyręczył pana we wskazaniu innego miejsca, jeszcze dogodniejszego do narad demokracji. Toć w ogrodach Palais-Royal‘u adwokat Kamil Desmoulin pchnął lud do wzięcia Bastylji, zdobiąc go znakiem walki orężnej — zielonym liściem, nawiasem mówiąc barwami hrabiego d‘Artois.
— Odrzucimy je dla... czerwieni krwi!
— Oho! sądziłem, że doktór raczej myśli o leczeniu chorych i udaje się w tej chwili do jakiego zamożnego pacjenta.
— Umierających się nie leczy, a to są w tej chwili jedyni moi pacjenci — odparł Guillotin szyderczo. Wymierającą rasę upartych arystokra-