gdy stanęli przed pałacem w Luciennes.
Kiedy weszli do przedpokoju, książę, wskazując Salenave‘owi płaszcz swój, rzekł:
— Zdejm i powieś!
Salenave z przyzwyczajenia poskoczył i spełnił rozkaz. Nagle spostrzegł się. Przypomniał noc wczorajszą i jej przewrotowy sens. I naraz, zwracając się do księcia d‘Angremont, rzekł:
— A teraz, obywatelu d‘Angremont, ty mi dopomóż zdjąć płaszcz!
Książe spojrzał nań i wycedził:
— Podejdź bliżej!... Coś rzekł?
— Proszę o usługę wzajemną.
— Masz!
I książę wyciął mu policzek, aż ów pijany, zachwiał się i zatoczył na ścianę. Podnosząc się, trzymając się za twarz obolałą, bełkotał:
— Jakto?... przecie jesteśmy równi... wolni... bracia!
— W omnibusie pocztowym, ale nie tu w pałacu pani Dubarry, podły lokaju. A na dowód, że nie jesteśmy równi... masz, łap!
I rzucił mu sakiewkę, pełną monet, którą Salenave pochwycił ze zręcznością małpią.
Książe wstępował już na szerokie marmurowe schody, gdy Salenave dopędził go i rzekł, zginając się w służalczym ukłonie:
— Spiłem się nieco... Mam nadzieję, że dostojny książe raczy nie opowiadać o tem pani hrabinie, bo... wypędziłaby mnie. Mam nadzieję, że... skoro przepraszam...
Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.