Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

Po wyjściu negra hrabina rzekła:
— Nie wiem, co mu się stało. Udaje filozofa. Chyba mu te „zabrudzone strzępy“ przewróciły w głowie. Ot, przyniósł mi do przeczytania... te idjotyzmy — spójrz, książe, leżą na biórku.
Książe wziął do ręki bardzo zniszczoną przez częste studjowanie książkę o postrzępionych i zabrudzonych kartach. Była to „Umowa społeczna“ Rousseau.
— Ach! to przecie ten zwarjowany filozof natury, który wyklina cywilizację za niemoralność i jest nauczycielem polityki, dla naszego czasu!...
I mimowoli ziewnąwszy, odłożył nieapetyczną broszurę, przepraszając hrabinę za ziewnięcie:
— Kiedy o tem wszystkiem myślę, chciałoby mi się... zasnąć na wieki!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nawiasem mówiąc, ujemną opinię pani Dubarry o fantazjach Rousseau na tematy powstawania państw należy jej wybaczyć, gdyż współczesny rewolucji mąż stanu, anglik Burke, znakomity mówca i mądry polityk, akurat temi samemi słowy: „idjotyczne, brudne strzępy“ określił wyrosłą z utopij Rousseau „deklarację praw człowieka“ — oporę konstytucji rewolucyjnej. Praktyczny anglik burzył się przeciwko jej nieprecyzyjności i niebezpiecznym ogólnikom.
Nie dziwmy się też wcale, że rewolucyjna Francja ten płód skądinąd pięknego porywu