Szli razem przez aleję śród kołysanych lekkim wiatrem topoli. Jakby ulegając potrzebie wypowiedzenia myśli, które długo tłumił w sobie, mówił, nagle ożywiając się:
— Niepodobna nic zrozumieć z tych krzywych linij, któremi kroczy Francja. Albo jest Monarcha na tronie, to trzeba go szanować — lub choćby... udawać szacunek dlań, jakimkolwiek jest — strzedz tego ośrodka równowagi, który zapewnia państwu i narodowi zdrowie, albowiem bezeń wszystko runie... zacznie się wścieklizna bratobójstwa i zdziczenie obyczajów. Widziałem z okna, jak krwawej głowie Flesseles’a, niesionej na pice, lud pchał w usta siano... Przyznaję, że to był... gałgan. Gdybym był królem, sam bym go kazał powiesić — ale gdzie zaczyna się samosąd, tam nie widzę kresu... tam można dojść do sięgnięcia nawet po... najświętszą Głowę — Monarchy.
— Ach! nie mów tego, książę! — niemal krzyknęła.
— Mówię, bo czuję zapach krwi w powietrzu... Ale co to rzec chciałem? Ach, tak!... Król jest królem! Albo przestaje się czcić monarchę, drwi się z niego, daje mu się rozkazy, to.. trzeba, do pioruna! (daruje pani) — strącić go z tronu i cofnąć się do prymitywu rzymskiej republiki. Ale wprzód należy nam wszystkim, obrońcom Majestatu, poucinać głowy! Jednak... nim by do tego doszło, jeszcze zmierzylibyśmy się z tym hardym buntem adwokatów i kupczyków, podjudzających rzeźników i gałganiarzy — i z królem
Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.