ka, nie ucieknie... Tymczasem możemy jeszcze zjeść obiad... Proszę!...
I śmiejąc się figlarnie, poszła przodem ku domowi.
Przy obiedzie już nie mówiono o polityce. Byłoby to w złym tonie. Przeczyłoby obyczajom czasu. Gospodyni domu czarowała. Mężczyźni na wyścigi nadskakiwali jej. Rozmowa ślizgała się z tematu na temat — skrzydlata, jak motyl — dotknęła pogody, wina, djalogów miłosnych Crébillon‘a, dowcipu Rabelais, aforyzmów Chamfort‘a... Twarze rozchmurzyły się. Nikt by nie powiedział, że przed niewielu chwilami nosiły znamię powagi i udręki myśli.
Ale niebawem — zaraz po obiedzie — wywiązała się znowu dyskusja polityczna; powstał spór ideowy pomiędzy kawalerem d‘Escourt i panem Maussabré, w którym medjatorem był książę de Brissac. Pani Dubarry czyniła dowcipne marginesowe uwagi. Niezmiernie wrażliwa, poddawała się na chwilę każdej mocno wypowiadanej opinji, aby tuż zlekceważyć wszystkie zniecierpliwieniem wobec nierozwikłanych zagadek, lub zagórować nad niemi intuicją kobiecą, czy też zdrowym chłopskim rozumem, który wprawiał w podziw uczeńszych od niej słuchaczy.