odruchem, który następuje co pewien czas — „tickiem“ tłumu — wstrząsem psychosocjalnym. Nic mu nie zapobiegnie, skoro nagromadzi się dość materjału palnego.
— Raczej bunty były zawsze. Ale mądrość siły potrafiała je poskramiać! — zauważył de Brissac, uderzając pięścią w stół.
— O ile bunt nie znalazł poparcia w mądrości agitatorów, którzy potrafią bunt przedzierżgnąć w rewolucję — poprawił d‘Escourt.
— Może w głupocie, skoro prowadzą siebie i naród na złamanie karku? — spytała Dubarry.
— W złej woli, która posiada podłe ambicje — szorstko rozstrzygnął de Brissac.
— Lub w zemście za krzywdy, których doznały jednostki wartościowe, lecz niedocenione, jak Mirabeau, który siedział w Bastylji! — zaprzeczył śmiało Maussabré.
— At! czy nie wszystko jedno?! Sądzę, że spór nasz rozbija się w próżni — ozwał się d‘Escourt, puszczając kłąb dymu. Kwestja, o ile wybitne jednostki prowadzą tłum, o ile zaś przezeń są popychane — nie daje się rozstrzygnąć!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ci trzej spierający się mężczyźni stanowili ciekawy kontrast. Reprezentowali trzy różne temperamenty. De Brissac był sangwinikiem, d‘Escourt — flegmatykiem, Maussabré — melancholikiem. Brakowało do uzupełnienia syste-