Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

cyjna wolność, która zdąża jeno ku swawoli! — wzruszył ramionami d‘Escourt.
— Nieprawda! — zaperzył się Maussabré — wolność ma mieć granice w prawach, które opracowane będą za wskazaniem Konstytucji w zgodzie z „wolą narodu“.
— Zgodność woli miljonów Francuzów jest chimerą! — odparł d‘Escourt. A co się tycze sławetnych praw wolnego wypowiadania myśli — poczekaj, aż poczną zatykać gwałtem usta tym, którzy wyrażą najlżejszą wątpliwość w błogosławieństwa Deklaracji Jakiś Robespierre rychło krzyknie: „skażę cię na śmierć, ponieważ nie wierzysz, że znieśliśmy karę śmierci!“ — oto jest język Kainów, udających Ablów!...
— Panowie! spierajcie się metodyczniej — wtrąciła, śmiejąc się pani Dubarry. To zalecał mądry minister Choiseul na Radzie Królewskiej. Bo inaczej sporom nie będzie końca. Głos ma d‘Escourt.
Zachęcony jął zjadliwie wykładać swoją krytykę Deklaracji. Uderzał na to „śmiesznie zbyteczne prawo“, ustalone wzorem Stanu Wirginji w Deklaracji: „prawo narodu opierania się gwałtom państwa“. Albo istnieje gwałt rządowy i naród posiada siłę, to oprze się gwałtowi gwałtem, nie pytając o prawo. Albo siła jest po stronie rządu i żadne prawo nie pomoże usunąć gwałtu, podtrzymanego terrorem organizacji i wojsk państwowych. Zaś ogłaszanie takich praw jest pustą djalektyką, która zaprzecza istnieniu państwa.