Kiedy powróciła, Maussabré stał przy oknie, w którego szyby pluskała ulewa i przypatrywał się z upojeniem złotym gzygzakom błyskawic, od których pękało zachmurzone niebo.
Kawaler d‘Escourt, zadumany, zagłębił się w fotelu, automatycznie sięgając raz po raz do stojącej przed nim butelki i opróżniając kielich po kielichu.
Przystąpiła do okna i rzekła:
— Jaki to piękny starzec! Nieprawda, panie Maussabré.
— Piękny... przykro mi, że nagadałem tyle... głupstw, które mogły go urazić. Tembardziej, że przybyłem tu wcale nie po to... ale po coś innego. Postanowiłem wreszcie coś odkryć pani... Ale — dodał ciszej — ten nieznośny d‘Escourt przeszkodził mi swojem przybyciem.
— Cóż to za tajemnica?
— A taka — rzekł gwałtownie, ściszonym namiętnością głosem — że dawno kocham panią i... marzę o odrobinie współczucia.
— Ach! mój Boże! — przesunęła ręką po jego włosach — a cóżbym ja zrobiła z twoją miłością? W moim wieku nie potrafiłabym dopędzić pańskiej burzy...
— Pani nie ma wieku! — odparł nadąsany. Chyba, że pani kocha innego...
— Nikogo!... I kochać nie chcę... Nie powtarzaj mi pan tego nigdy, jeżeli nie chcesz, bym się pogniewała...
Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/173
Ta strona została uwierzytelniona.