dyma się pychą, jakby miał za sobą miljony. Zresztą, kto wie? Ten Robespierre może zajdzie daleko... zajęty jest poprawianiem narodu, jako i Marat, ale różni się od tego ostatniego tem, że nienawidzi kobiet.
— To człowiek niebezpieczny — szepnęła Dubarry. Tylko źli ludzie nienawidzą kobiet. Zresztą obaj mają twarze kańczaste, jak urodzeni zbrodniarze. Radziłabym tym panom, aby sobie wprzód poprawili pyski, nim zaczną poprawiać naród.
— Cudownie pani to powiedziała! — zawołał ze śmiechem d‘Angremont, całując jej dłoń na pożegnanie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Powracali późno w noc. Książę odwoził panią Dubarry do Luciennes. Oboje byli w drodze smutni, milczący. Hrabina czuła na sobie świdrujące, ponure wejrzenie Marata i chłodny powiew od twarzy odwróconej Robespierre‘a. Książe zadumał się głęboko. Świszczały mu w uszach słowa nienawiści redaktora „Przyjaciela Ludu“.
Czy tych ludzi można przebłagać?!...
Nadto, gdy w powrocie ze stolicy, celem skrócenia drogi przejeżdżali przez przedmieście Św. Antoniego, uderzył go tu widok okrutnej nędzy. Dziwił się nawet bohaterstwu tego ludu, co tak bardzo cieszył się dzisiejszem świętem, zapominając o swojej niedoli. De Brissac odczuł, że owo święto nie nakarmi głodnych — że Konsty-