Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

Na szczęście nic takiego... Poprostu przejawił się temperament de Rohan‘ów, co przy tej bliskości — nawet w jeszcze fatalniejszych warunkach — byłoby naturalne. Siedzieć przy kobiecie tak pięknej, jak nasza miła Joanna, — choćby była tysiąc razy zalana łzami — a może właśnie dlatego, że chce się ją pocieszyć... Słowem: „wziął ją...“
Oddała mu się całkowicie bezwładna. „A teraz — mówi syn — oboje wstydzimy się patrzeć sobie w oczy. Brzydzę się sobą. Brissac był moim przyjacielem. I jest umarły. Skorzystałem z jej otępienia. To jest podłość. Mamo, poradź, co mam uczynić. Czy nie powinienem palnąć sobie w łeb?“
Uspokoiłam się. Tylko to... Nieomal chciało mi się śmiać — taką miał płaczliwą minę. Powiedziałam mu:
— Nie bądź dziecinny. Przecie Brissac już jest w niebie i nie potrzebuje jej. Co masz uczynić, kochane dziecko? Idź do niej natychmiast. Weź ją jeszcze raz — upieść, ucałuj, utul... Zrozumiej, że jeżeli ciebie nie pokocha, to albo oszaleje, albo skończy samobójstwem. Śpiesz — uratować ją tym sposobem, jaki Wszechmocny wskazał nam w Swojej najwyższej dobroci...“ Posłuchał mojej rady!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wreszcie kilka słów oryginalnego zakończenia: