z okien zamku panią Dubarry. Skłonił się jej z galanterją i posłał jej całusa ręką od ust.
Nie była to jeno duma, pokrywająca żal, i chęć pokazania, że przegrana partji nie dotknęła go boleśnie. Było w tem trochę obojętności, w duchu epoki, która nic nie brała na serjo, trochę przekonania, że próżno męczył się nad poprawą tego, co zgniło i prędzej zgnić powinno. Nadewszystko był to pewien dowód uznania dla wdzięku pani Dubarry, o którym mówił, oglądając jej portrety i korząc się, cały świat ówczesny!
Ledwo d‘Aiguillon otrzymał władzę, okazał swoje mściwe oblicze. Pod słodyczą jego głosu kryły się nieubłagane gromy. Z czarujących ócz sypały się mściwe błyskawice. Rozkazy gabinetowe wygnania zawisły nad głowami arcybiskupa Tuluzy, księcia de Gontant, pana de Malesherbes, prezydenta trybunału Tradain‘a, dyrektora policji Sartine‘a.
Nawet niemściwa z natury pani Dubarry przyklasnęła wyrokowi na tego ostatniego, wyrzucając mu, że pozwolił na rozpowszechnianie paszkwilów, pamfletów, pikantnych satyr i drwiących piosenek, które „godząc w nią, pośrednio trafiały w Majestat Królewski“.