Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

nowych sił. Wczoraj schorzały, pożółkły, otoczony gdzieś zdala od Paryża ciżbą doktorów, kłócących się, czy należy go leczyć zimną, czy gorącą wodą, wyklinający kobiety, które „zabiały mu zdolność kochania ich dalej“, — dzisiaj dźwigał się z łoża boleści, wysyłał „lekarzy idjotów“ do stu djabłów i wybierał się do stolicy z całym haremem ślicznych dziewcząt, zwiększanym przygodnie po drodze.
Nigdy nie brakło mu na długo środków, aby żyć na stopie miljonera. Specjalnym geniuszem wodził za nos wierzycieli i naciągał przyjaciół. Kiedy przegrywał majątki pierwszych w jeden wieczór, a drudzy ubolewali z powodu jego strat, mówił tym ostatnim: „Nie martwcie się! Wy to zapłacicie!“ Starych wierzycieli, którzy nagle stali się natrętni, — dumny ze swej uczciwości spłacił olbrzymiemi sumami, które przypadły mu w udziale z królewskiej skarbony „za dostawę najpiękniejszej kochanki do dworu“ — jak to sam określił. Odetchnął; skonstatował smętnie, że „jakoby powstał z grobu, ale będzie się musiał doń położyć nanowo, o ile nie znajdzie wskrzesicieli — lichwiarzy“. Znalazł ich — „wyssał pijawki“ — uczuł się ponownie w szponach natarczywej bandy wierzycieli. Grozili mu sądami i komornikami. Nie powstydził się grzmieć na cały Paryż groźbami: „Niech się strzegą! Czy nie wiedzą o tem, że to ja dostarczyłem metresę królowi?!“
Był to już skandal, przekraczający miarę dopuszczalnych. Pani Dubarry, dowiedziawszy