— O! to nieprawda. Widziałam ją. Zawsze jeszcze jest piękna.
— Bądź co bądź możesz się jej nie lękać. Jest zamężna. A te protestantki są to takie dziwaczki, że...
— Właśnie słyszałam, że już wystarano się dla niej o rozwód.
— Oho! nic nie wiem o tem. Któż jej dopomógł?
— Podobno ten sam osobnik, który obecnie ponownie stręczy ją Ludwikowi.
— Ej! to chyba plotki... Co za łajdak! — mówił d‘Aiguillon, złudzony sztuką udania pani Dubarry, w mniemaniu, że nie wie ona wszystkiego.
— Takich łajdaków jest sporo śród nas.
— O, tak!... Kuplerstwo opłaca się doskonale!... W każdym razie ciekawem jest, co to za człowiek.
— Jest to ten sam łajdak, co zawdzięcza mi ocalenie go od stryczka, któryby go nie minął po wyroku parlamentu!
D‘Aiguillon zlekka pobladł. Ale natychmiast zwykły cynizm pomógł mu opanować zmieszanie. Zapytał drwiąco:
— Czy to nie będzie przypadkowo d‘Aiguillon?
— Ty! ty! ty! — rozkrzyczała się pani Dubarry. Może zaprzeczysz?!
— Nie zaprzeczam; skoro wiesz! — odparł, patrząc jej bezczelnie w oczy.
Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/54
Ta strona została uwierzytelniona.