Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

i nie posiada w sobie nic ze św. Magdaleny, prócz jej swawoli“. Przygotowywała zwolna i ostrożnie cios stanowczy: przełamanie zastarzałej słabości monarchy dla tej „niemożliwej kobiety“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani Dubarry podniosła rzuconą jej przez fanatyczkę rękawicę. Podjęła walkę na swój sposób, który graniczył z bezmyślnością i mógł ją przyprawić o zgubę. Poprostu dała się porwać szałowi wesela, rachując na to, że w ten wir pociągnie za sobą króla. Zwiększyła bajeczny przepych swoich toalet, aby podniecić jego tępiejące oczy wzmożonym urokiem. Kiedy pewnego razu upomniał ją wątpliwej delikatności aluzją: „Pani Pompadour, odziana skromnie, jako pasterka, bardziej mnie czarowała!“ — rozkrzyczała się: „Jestem bachantką, a nie pasterką! I gdybyś, niedobry królu, nie postarzał się, nie stetryczał, nie skwaśniał, nie zklasztorniał, nie... zgłupiał, to rozumiałbyś, że jedna taka bachantka, jak ja, przechodzi czarem wszystkie pasterki świata, nawet... Pompadour!“
Wydawała teraz co wieczora w Luciennes uczty, na które wymykali się dworacy z Wersalu, szarzejącego i posępniejącego pod natchnieniami Luizy. Panowało tu nieopisane wesele i niebywała swoboda obyczajów. Szampan tryskał fontanną. Trwała nieustanna orgia śmiechu w kontraście do nudy, którą powiało od króla i otaczających go komedjantów dewocji — zgrzy-