Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/63

Ta strona została uwierzytelniona.

białych panów i bezzębnych dam. Dobijano się o wstęp na te uczty. Dawano tu widowiska teatralne — złożone z tanecznych pokazów, przechodzących w pozy miłosne, i z wodewilów, w których śpiewano tłuste kuplety, zniewalające do rumieńca nawet wyzbyte z pruderji damy arystokratyczne. Deklamowano okolicznościowe wiersze, które ośmieszały przejrzyście osoby z dworu przy poklasku ośmieszanych, głosiły niedyskretnie tajemnice miłości. Krążyły dowcipy satyryczne, nie oszczędzające „króla-mnicha“, drwiące z monarchji i kościoła. O północy pary rozpraszały się po ciemnych alejach parku — panował Eros.
Dubarry zjednała sobie dwór, pragnący bawić się do szału, zapomnieć rysujące się na ścianach gmachu społecznego groźne memento: „Mane, Tekel, Fares!“ — prorokowane temu światu przez posępnych myślicieli, patrzących głęboko w przyszłość. Król, powstrzymywany przez Ludwikę, stronił od tych uczt. Na jego prośbę, któregoś ranka udał się do niej nuncjusz papieski.
Przyjęła go w dezabilu tak niedyskretnym, że przed oczyma czcigodnego wysłannika wciąż migała biel wysuwających się z pod gazy piersi. Można było rzec, że chciała pochlubić się przed nim swoją wieczną młodością. Nuncjusz spuszczał oczy, kraśniał, jak rak, w zakłopotaniu gładził swoje siwe włosy — rozpoczął przemówienie od opowieści o jawnogrzesznicy. Zamachała nań rękoma: