Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

— Okropność!... Jadę.
— Czy pani hrabina pozwoli, że odwiozę ją moją karetą?... Chodzi o sekret. Raczy pani hrabina wziąć woal...
— I mylące skromnością szaty?
— Tak jest! Uprzedzam jeszcze, że chociaż mamy w Bastylji przyzwoite cele, więzień znajduje się w bardzo przykrym lochu...
— Czemu?!... Skoro jesteś pan przekonany o jego niewinności...
— Ba! naprzód kazano mi trzymać go w warunkach najostrzejszych — i to pod najściślejszym sekretem. Potem, gdy chciałem mu dać lepszą celę — szaleniec nie zgodził się na zmianę. Powiada, że zgnije tam, gdzie go wsadzono. Zdaje mi się, że działa tu inna jeszcze przyczyna. Wielka choroba zeszpeciła mu twarz — wstydzi się ją pokazać.... Przekłada ciemność lochu nad światło dzienne... Ale, pani hrabino — przerwał sobie — chwile tego człowieka są policzone...
Pani Dubarry powstała.
— Będę zaraz gotowa. Poczekaj pan...
Od progu odwróciła się:
— Jeszcze jedno pytanie. Co panem powoduje, że podjąłeś się tej dziwacznej misji? Litość ludzi rozsądnych nie zwykła sięgać aż do wypełniania kaprysów szaleńców.
— Jestem nieco przesądny, pani hrabino. Ten człowiek był duchownym. Posiada dar niezwyczajny wymowy. Zagroził mi klątwą piekielną, o ile nie spełnię jego prośby...