— Pani Dubarry przyszła!
Ów człowiek zerwał się, jakby pobudzony prądem elektrycznym; przysiadł na łóżku, wpił pazury w pierś, obnażającą się przez otwór zdartej koszuli z grubego więziennego płótna, i zalał się cichym radosnym chichotem.
Po magnetyzujących oczach i osobliwem skrzywieniu warg — mimo upływu lat sześciu i czarnej przepaski, przechodzącej wkrąg jego głowy między ustami i oczyma — Dubarry z przerażeniem poznała Gonzier‘a.
Chciała się cofnąć. Nie mogła. Ten wzrok ją przykuł, jak ongi. Stała niema, bez ruchu, o krok od jego łoża, cisnąc pierś drżącą ręką, jakgdyby w obawie, aby serce jej nie uciekło. Tak gwałtownie kołatało.
Okropny chichot ustał nieprędko. Urwał się nagle. Ochrypły, posępny głos przemówił:
— Jesteś nareszcie!... Czekam na ciebie... długo, długo, męcząc się... Nie mogłem umrzeć, zanim cię nie zobaczę... i nie powiem ci, kim jesteś... kim jesteśmy oboje... Muszę się zemścić... choćby słowem — za to, coś ze mną zrobiła...
Głos mu wzmógł się — nabrał akcentu wściekłości:
— Djablico! przez ciebie siedzę w tym lochu.
Zatrzęsła się:
— To nieprawda!... — krzyknęła.
— Przez ciebie! — ryczał, szarpiąc koszulę na sobie...
— Nieprawda! nieprawda! — wołała.
Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/70
Ta strona została uwierzytelniona.