dagryczne. Mściły się nadużycia miłości zwątleniem mięśni, prędkiem znużeniem po lada krótkim spacerze, zapadnięciem policzków, upadkiem humoru, pewnemi dyskretnemi niedomaganiami organizmu. Wiek robił swoje.
Już od tygodnia lekarz La Martinière musiał sypiać przy królu, aby był na każde zawołanie. W sypialni musiało palić się światło, gdyż króla ogarniał lęk. Przerwano zwykłe ceremonialne przyjęcia. Nawet panią Dubarry król rzadziej wzywał. Była z tego rada, bo kaprysił. Gdy bywała smutna, miał wrażenie, że oczy jej stwierdzają jego lęk śmierci. Gdy próbowała zabawić go wesołością swoją, brał jej to za złe, jako brak współczucia dla jego stanu.
Pewnej majowej nocy r. 1773-go obudził lekarza.
— Doktorze! co jest zemną?
— Nic!...
— Jakto nic?... A jednak nie czuje się... świeży.
— Sire, nie należy zapominać, że Wasza Królewska Mość przekroczył lat sześćdziesiąt. Piękny wiek!
— Wcale nie piękny... Obrzydliwy!...
— Nikt nie może być wiecznie młodym.
— To źle... To jest właśnie upokarzające, że i my podlegamy temu fatalnemu prawu... starzenia się! Ludwik XIV miał słuszność, kiedy po porażce Francuzów pod Ramillies rzekł: „Pan Bóg zapomniał, co... uczyniłem dla Niego“.
Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/77
Ta strona została uwierzytelniona.