Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.

Lekarz mimowoli wzruszył ramionami. Król westchnął.
— La Martinière!... Kobietki są tak smaczne... A ja widzę, że będę musiał zahamować rozpęd mego triumfalnego wozu miłości!
— Sire! sądzę, że rozsądniej będzie całkiem wyprządz.
— Hm! tak myślisz?... Już?!... Idź spać!...
Odwrócił się chmurny ku ścianie. Po chwili lekarz usłyszał westchnienie:
— A tam... na drugim świecie... to już nie będzie można także przez całą wieczność?
— Mahomet sądzi inaczej.
— To ładna religja! — rzekł król. Bóg nie jest tak sprawiedliwy dla Francuzów, jak dla Turków... jeżeli każde wyznanie ma niebo swego pomysłu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W święta Wielkiej Nocy Król pilnie uczęszczał do kościoła. Kazania opata Beauvais sprawiły na nim wielkie wrażenie. Młody ksiądz, ubogi z zasady, przejęty duchem biblijnym, dźwignął się talentem krasomówczym na stopień kaznodziei kaplicy królewskiej. Sięgając do wzoru proroków, jął z kazalnicy miotać gromy na grzeszność znakomitych dam, na kuplerstwo dworaków, którzy dziewkę uczynili królową. Damy dworu słuchały go kornie, gdyż piękna twarz młodego fanatyka czyniła skruchę przyjemną. Mężczyźni podziwiali dar wymowy. Rozzuchwaolny, lub