Strona:Leo Belmont - Kukuryku czy kikeriki.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.
—   21   —

Nie było to rzeczą łatwą rozbudzić idealne i artystyczne skłonności w ludzie napoły dzikim i nieokrzesanym, ceniącym dotąd nadewszystko dobra materjalne. To też z początku koguty nietylko gubiły takt przy pianiu, ale nader często, zapominając się, wyśpiewywały zamiast: „ku-ku-ry-ku!“, jakieś inne dźwięki, np.: „ku-ku-ry-dza!“ Przekręcania takie raziły i bolały „Kri-kri“, ale nadziei nie tracił, tylko częstsze „egzercycje“ urządzał po nocach.
I trud jego przyniósł owoce.
Przyszła tedy nareszcie godzina, kiedy sądzonem było położyć kres tułactwu Kurów. Pewnej letniej nocy wstąpiono do wyglądanej zdawna krainy, zarosłej lasem dziewiczym, tchnącej aromatem roślin przedziwnych i bujnych, bogatej ziarnem, szumiącej trawą pożywną i usypanej niemal robaczkami i owadami (z gatunku czystych), t. j. odpowiednich do jedzenia, według przepisów „kurytualnych“).
Była to noc pamiętna w dziejach... Zdaje się, sama natura pragnęła upamiętnić ją zjawiskiem, pełnem grozy i majestatu. Na krótko rozszala się burza, od której las zatrzeszczał, a lęk zeszedł w serca najodważniejszych kogutów. Była chwila tak wielkiej ciemności, że o krok niepodobna było rozróżnić najjaskrawszego koguciego grzebienia. Kilka kwok z przerażenia zgniotło jajka, nie dość jeszcze rozwinięte, nie posiadające białości mlecznej, o skorupie jeszcze kruchej. A ową ciemność przerzynały jaskrawe gzygzaki błyskawic; i grzmoty huczały tak, jakgdyby miliardy kogutów biły równocześnie dziobami w pnie drzewne. Jakaś czarna kura o nader sub-