szczerze talenty Francji, wyszukuje jej ubogich myślicieli, uczonych, malarzy i rzeźbiarzy, zachęca nagrodami nierozumianych do pracy i toruje im drogi do sławy. Coś wie o tem wszystkiem...“
„Wolter!“ z lekką złośliwością zauważył tamten.
Trochę zimno przeszły po złośliwym od stóp do głów przenikliwe oczy Woltera. Poczem rzekł głos spokojny:
„Buffon, Montesquieu, Crébillon, Marmontel i... Wolter — sławy Francji. I Diderot będzie o tem wiedział, kiedy... zmądrzeje.“
„Nigdy!“
„Nie zmądrzejesz nigdy?“
„Nie! nie będę szukał łask kobiety, która każe dzielić je geniuszom z wisielcami!“
Podszedł do drzwi, otworzył je i krzyknął:
„Panie gospodarzu! Czy pocztyljon wyspał się?“
„Tak!“
„To powiedz mu, żeby zakładał konie. Jadę zaraz! A pan panie de Voltaire?“ zwrócił się do interlokutora.
„Moje kości są starsze od twoich. Pan Gringalet zrobi mi wygodne posłanie. Nie lubię szwędać się po nocy na złamanie karku. Kocham dzień! Łóżko gotowe?“ — zwrócił się do zjawiającego się w progu gospodarza.
„Ogrzane!“ skłonił się tamten.
Wolter powstał. Wyciągnął ręce serdecznie do Diderot’a.
„Dokąd spieszysz, szaleńcze?“
„Do... Bastylji,“ odparł zagadnięty pół-wesoło, pół-smutno.
„Właśnie tego chciałem ci oszczędzić,“ rzekł z powagą Wolter. „A może byś pozostał na noc... po-
Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.