Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

„Na co budzić zazdrość tam,“ rzekła, patrząc nań pełnemi smutku oczyma, „gdzie ma się pewność bezgraniczną posiadania miłości?“
„A bo... bo...“ jąkał się, „ostatniemi czasy ta twoja miłość stała się... zbyt zimna.“
Oblała się rumieńcem. Rana, którą jej zadał, zagłębiła się przez cios zdwojony. Nie rozumiał, czy nie chciał rozumieć? Toć przecie tylko oszczędzała jego zmysły, broniąc mu pieszczot, których nadmiar wywoływał w nim otępienie duszy i słabość ciała. Nadto — broniła się sama tej prawdzie — gwałt, który zadawał swoim stępionym zmysłom i jej niezbyt gorącemu temperamentowi, aby utrzymać uciechę stale na wysokim poziomie, wbrew odmowie własnych nerwów, wbrew jej szwankującemu zdrowiu — czynił go chwilami odpychającym w jej oczach. Natura sprzeciwiała się nieumiarowi chciwych upojenia podrażnień. Ona-ż to była winną?
Zadraśnięta, nie odpowiedziała nic na ten niesprawiedliwy zarzut. Czyż kobieta mogła się bronić przed nieświadomością samca?... Rzekła tylko z uśmiechem, kryjącym ból:
„Pozwól mi odpocząć przez trzy dni w Fontainebleau. Wrócę taką, jak kiedyś... na początku. Dobrze?“
„Dobrze!... Będę... tęsknił.“
Widziała ze spuszczenia oczu, że kłamie. Zawstydzona jego fałszem rzekła:
„Jadę zaraz!“
„O! skąd ten pośpiech?“ próbował ją ułagodzić.
„Muszę przeczytać doniesienia poselskie, aby... zaoszczędzić Ci czasu i trudu, Miłościwy Panie. Przesłano mi drogą okólną cały manuskrypt o nastrojach