Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

I oto nazajutrz siedziała w swoim saloniku w Fontainebleau — już po przestudjowaniu nocą epistoł posłów Francji — zajęta wcale czemś innem, niźli dyplomacją państwową. Zajmowała się dyplomacją kobiecą. Myślała o tem, że może Ludwik — jak to już bywało — po chwilowem poróżnieniu się z nią, zjedzie do niej z polowania na śniadanie, aby uczynić jej miłą niespodziankę. Włożyła nowy strój, oczekujący zdawna w Fontainebleau na jej kapryśną łaskę. Pragnęła być piękną dla Króla.
Miała na sobie tę suknię, w której malował ją później Latour. Tylko on potrafił pastelami oddać tak dokładnie białość i miękkość atłasu, blask zdobiących go haftów złotych, delikatność barw różowych i fijołkowych wyszytego kwiecia, które zdaje się tchnąć zapachem ogrodów z portretu, choć jest tylko malowaniem, naśladującem upiększenia sukni. Białe zarysy rąk wysuwały się z szerokich rozwartych rękawów; ponętnie wyglądały stopy, obute w rożowe pantofelki.
Najwierniejsza jej kamerystka, powiernica do końca życia — bodaj jedyna, która nie zdradziła nigdy swej władczyni wzamian za otrzymane łaski — madame Hausset aż klasnęła w ręce z uciechy, patrząc na ten ideał wdzięku i gracji.
„Król nie oderwie oczu od tych czarów!“ rzekła.
„Łudzisz siebie i... mnie!“ odparła melancholijnie markiza. Nawet przeciętny mężczyzna gotów jest zawsze w innej uznać piękniejszą, ponieważ jest inna. Cóż dopiero Król, który się nudzi?!“ dodała sentencjonalnie.
„Zostaw mnie samą, droga pani Hausset!“ poprosiła.