Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.



Rozdział XIX.
Zbawca czy oszust?

— „Co to za hałas?!“ zdumiona podniosła głowę Markiza.
Z ogrodu dochodziły gniewne krzyki, wymysły brutalne, w których rozpoznawała głosy warty zaciągniętej u wrót. Ponad nie wznosił się głos wysoki, który zdawał się rozbrzmiewać to oburzeniem, to prośbą błagalną. Słów niepodobna było rozróżnić. Zagłuszył je śmiech.
Pani Hausset wyjrzała przez otwarte okno, ale nic nie zobaczyła. Scena kłótni miała miejsce opodal za węgłem muru — dłużyła się. Nawoływań pani Hausset nikt nie słyszał, czy nie usłuchał.
„Pójdę zobaczyć“ rzekła.
Wybiegła do ogrodu. Jakiś człowiek pobladły, ze znakami zadrapań na rękach i na czole, w podartej odzieży, zresztą wytwornej, w zabłoconych trzewikach, szarpał się z otaczającą go gromadką żołnierzy. Wyrywał się im — dążył do bramy — coś mówił szybko, namiętnie. Grozili mu kolbami — odpychali — ten i ów uderzył — inni śmieli się do rozpuku.
„Dlaczego bijecie go?“ spytała.
„To warjat!“ wyjaśnił jeden z żołnierzy. „Już dziesięć razy odpędzaliśmy go od bramy ogrodu. Nie rozumie, że ,nie wolno‘. Przekradł się przez mur i nie chce odejść...“