Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

„Prawa znajdowania się zawsze blisko Markizy de Pompadour i strzeżenia Jej bezpieczeństwa, jak w tej chwili...“
„Oho!“ zaśmiała się, „mierzysz wysoko!“
„Nie trafia się wysoko, jeżeli się mierzy nisko,“ rzekł nieomal swawolnie, wciąż klęcząc przed nią.
Roześmiała się wesoło. Znowu z upodobaniem popieściła jego włosy — na moment pochyliła się nad nim, mimowoli chcąc pocałować go w czoło, Opamiętała się, cofając nagle głowę — czyliż wolno było jej, faworycie królewskiej ulegać porywowi serca? — i rzekła już szorstko, zagniewana raczej na własną słabość, niż na jego zuchwalstwo:
„Wstań, panie... de Latude!“
W tem de była obietnica łask.
„Zechciej napisać tutaj swój adres — wszak zamieszkałeś w Paryżu? Pomyślę, co mam uczynić dla ciebie i przyślę ci niezadługo wezwanie do Wersalu. A teraz odejdź...“
Ustępował ku drzwiom, bijąc przed nią pokłony, rekę złożywszy na sercu. Jego twarz promieniała szczęściem. Czuł bowiem, że wywarł na Markizie wrażenie lepsze, niż mógł marzyć — i że równocześnie zbliżył się do wrót, za któremi otwierała się dlań droga do karjery, zaszczytów, bogactwa.
Kiedy był przy drzwiach, Markiza de Pompadour pogroziła mu leciuchno palcem, rzucając:
„A nie uganiaj się nazbyt za ładnemi Paryżankami bo... gotowyś zawrócić im w głowie. Żal mi ich, śliczny chłopcze!“
„Kto widział słońce, nie ogląda się na gwiazdy!“ odparł z wytwornym ukłonem...