Ale Latude nie byłby sobą — fantastą, pełnym optymizmu, zawsze zasobnym w fortele, każdej chwili twórczym, zaufanym w swoją zręczność, przekonanym, że się wykręci — gdyby zaniechał gry i poddał się z kretesem. „Va banque“, pomyślał sobie — i runął do jej stóp.
„Zażartować z Ciebie, Markizo de Pompadour — gdzie jest śmiertelnik, który na to by się ważył?! Pozwól wytłómaczyć się! Nie sądź, nie wysłuchawszy mnie, bogini Francji!“
Ogarnęło ją zdumienie wobec tego uporu, czy tknęła serce żałość — podziałało pochlebstwo, czy ciekawość — może przemówiła zresztą znów sympatja, zgłuszona chwilowo gniewem na „bezprzykładne zuchwalstwo“, na „wstrętne oszustwo“, na „odgadnięty zamysł karjerowicza“: — oczy Latude’a, piękne w bezbronności, w lęku, w szczerości tonu wbrew kłamstwu sytuacji, trącały strunę jej estetycznego zmysłu, ujmowały serce wbrew jej woli — dość, że usiadła i rzekła już pogodnie:
„Mów, słucham!... Ale wiedz, że... jeżeli nie wytłómaczysz się, czeka cię kara.“
„Przyjmę najwyższą z ręki Twojej, pani, i jeszcze błogosławić Ciebie będę!“ rzekł z patosem. I pomyślał zaraz: „To powiedziałem wybornie. Uśmiechnęła się. Idźmy dalej!... Śmiało, Latude, a zwyciężysz!“ zachęcał siebie w duchu.
Na poczekaniu tworzył obronę i wylewał ją w potoku wymowy.
„Otworzę przed Panią mózg mój. Czytaj w skrytkach mej duszy. Zrozumiej i osądź. Jesteś niedostępna. Chciałem zbliżyć się do Ciebie. Dla kogo?... Może dla siebie — dla Pani bardziej — najbardziej
Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.